Arizona stała się miłym wspomnieniem. Teraz czas na stan Nevada. Taki niewielki fragment, ale pełen wrażeń. Wjeżdżamy do Las Vegas. Zatrzymujemy się na jedną noc w "Ellis Island Hotel,
Casino & Brewery" przy Koval Lane. Mam mieszane odczucia do tego miejsca. Obsługa mocno zdystansowana i sformalizowana. Ale znajduje się tu wiele udogodnień. Kasyno, browar, basen, darmowy parking itp. Przy czym warzone hotelowe piwo nie zapewnia jakiś intensywnych doznań - jest dla każdego i nikogo. Hotel znajduje się blisko wielu głównych atrakcji miasta i dlatego od razu po przyjeździe udajemy się piechotą na wieczorny świetliście zniewalający wielokolorowy psychiczny samogwałt.
Las Vegas to szambo, ale takie kolorowe. Karuzela z bakaliami. Wielobarwny
rzyg. Kiczowaty przepych, który w chwilach zapomnienia zachwyca, by
za moment sprowadzić cię do rynsztoka. Ceny na mieście zachęcają do pozostania na dłużej, a gra w kasynach jest prostsza niż zakup biletu na wrocławską komunikację miejską. Warto to zobaczyć, nie warto w to wchodzić.
Niespiesznie opuszczając Las Vegas zahaczamy o Zaporę Hoovera (Hoover Dam). Potężna budowla i tłumy turystów. Ciekawe doświadczenie, ale bez fascynacji. Na pewno nie jest to strata czasu. Jednakże tylko pasjonaci tego typu konstrukcji będą szczerze wniebowzięci. My tymczasem powoli kierujemy się w stronę Doliny Śmierci.
Las Vegas. Cierpliwie oczekujący na fotografię pod znakiem.